Śniadanie mistrzów.

Dzisiaj jemy razem śniadanie. Bardzo rzadko się to zdarza, a obaj bardzo lubimy. Człowiek jeszcze taki trzepnięty i nieustawiony po nocy, a tu tyle zadań porannych … i wtedy sprawdza się rutyna – ona prowadzi nas punkt po punkcie przez wszystkie trudne wybory poranka i daje jakąś taką pewność siebie, że w tak niemożliwym momencie dnia, kiedy wewnątrz głowy mamy jeszcze siano ze stodoły, która nam się śniła … potrafimy stworzyć coś tak niesamowitego, jak na przykład jajecznicę …                                       No, ja nie miałem tyle polotu – dwie kromki z masłem i dżemem „tym, co zwykle”. I jogurt.

Zwykle, gdy już siądę z Młodym i zacznę go karmić, to pomiędzy drugim, a piątym kęsem napatoczy się natrętna myśl, że jeszcze czegoś brakuje … Sprawdzam według listy: kubek z wodą jest, chusteczki mamy … KAWA ! No to truchtem do kuchni nastawić czajnik i zasypać kubek. I nie odwrotnie – bo i tak się zdarzało. Potem truchtem spowrotem: „no jedz Dziubek …”. Dziubek bierze gryza i chwilę przeżuwa, a ja opowiadam mu co mi się śniło i gdy obaj stoimy w otwartych drzwiach stodoły, a nasze długie cienie wchodzą do niej w blasku zachodzącego słońca – woda w czajniku osiąga temperaturę wrzenia. Ja wyskakuję na sekundę zalać kawę i wracam z nią biegiem na miejsce, a młody już woła o ciąg dalszy. Robię mu wykład na temat obopólnych korzyści płynących z mojego kubka porannej kawy … że kofeina, mózg, lokomotywa, para na tłoki, pędzi, a bez, flak, wisi i majta na wietrze, i co ?, nic nie rozumie – nie umie …                       Ekspresja ciała sięga zenitu – czarny pas w jodze …

Mógłbym mu o synapsach, impulsach, blokowaniu receptorów adenozyny, ale to ciężko pokazać. Mógłbym o wpływie ogólnego pobudzenia organizmu na funkcje życiowe sterowane emocjami i uwarunkowane misiami, pośród których wyróżniamy dwa podstawowe gatunki: „Chcemisie” i „Niechcemisie”, przy czym trudno je pomylić, bo wyglądają dokładnie odwrotnie.

Czytała Krystyna Czubówna…

No jak wytłumaczyć coś tak skomplikowanego komuś tak prostomyślącemu ? Czasem zazdroszczę młodemu tej prostoty rzeczywistości. Steruje otoczeniem za pomocą kilku komend. Kilka dodatkowych zna rodzina i przyjaciele. Wyprowadza krótkie, nieskomplikowane komentarze, gdy coś nie mieści się w jego tolerancji. A w efekcie rechocze przez 10%, jest uśmiechnięty 20%, zajmuje się sobą 30% czasu – resztę śpi, albo mamy problem …

Ja mam problem 60% czasu, jestem uśmiechnięty 3%, rechoczę … (pomińmy), śpię, gdy mogę, a zajmuję się sobą w wannie, albo rano – gdy zająć się sobą muszę, żeby cokolwiek móc. Często w międzyczasie pracuję.

Więc z bilansu wynika, że Dziubek jest szczęśliwszy ode mnie. Co znaczy, że żyje skuteczniej – że ja: świadomie i dobrowolnie pracując, ucząc się, rozwijając w różnych kierunkach, jestem mniej efektywny od dziecka, którego życie bazuje na kilkunastu sygnałach. Ten prosty, nierozproszony umysł osiąga podstawowy cel w życiu każdego człowieka, jakim jest szczęście łatwiej i na wyższym poziomie. Jak Kubuś Puchatek.

***

Zatem wchodzimy razem do stodoły, zachodzące słońce wyraźnie obrysowuje nasze długie cienie, słoma piętrzy się pod ścianami aż po sufit. Pręgi światła spomiędzy desek nadają złotobrązowego blasku emanującego słomiastymi świetlówkami. Krowa zamuczała na pastwisku na wieczorne dojenie.

Jesteśmy już wewnątrz i zaczynamy buszować. Ty jesteś sensorykiem, więc wbijasz się głęboko na swoim poziomie, a ja z perspektywy 164 cm – bo na takiej wysokości mam oczy, gdy stoję zgarbiony – obserwuję. Gram na zwłokę – a nuż się sama wychyli, zniecierpliwiona, że nikt jej nie szuka. Odpuszczam w momencie, gdy wyprzedzasz mnie o łeb i pół tułowia. Nawet laserowym wzrokiem Supermana nie wnikam tyle źdźbeł wgłąb, więc przechodzę na sterowanie ręczne. Jeszcze kilka wątpliwości dotyczących lokalizacji, bo pod przeciwległą ścianą wygląda prawdopodobniej, a najłatwiej zgubić igłę przy drzwiach, bo nie wiadomo, czy gubiciel wszedł do środka i spał w stodole, a przecież ktoś musiał ją wcześniej zgubić, żebyśmy teraz mogli ją znaleźć. A jeśli spał na słomie, to trzeba rozejrzeć się za wygniecionym miejscem na górze. Gdzieś widziałem drabinę …  Z zamyślenia wyrywa mnie Twój krzyk – znalazłeś igłę. Wtedy się obudziłem …

Król Daniel.

Spróbuję wyjaśnić jak to jest być tak zupełnie nikim i tak ważnym KIMŚ dla siebie.

… bo gdybym był prezesem, albo celebrytą, czy aż prezydyrygentem, to kim bym był poza funkcją ? Czy pozostało by mi troszkę czasu wolnego, żeby zdążyć być sobą ? Może w weekendy, albo w toalecie, gdzie nawet Król chodzi piechotą. Może w nocy – śpiąc po swojemu – na ulubionym boku i poduszce z jednorożcem – może wtedy na chwilę, ale tak … to raczej nie chcę, bo nie zdążę …

W ogóle jestem bardzo zajętym sobą człowiekiem: rano wstaję i parzę sobie najlepszą na świecie kawę. Sypaną szur-szur ze słoika rozpuszczalnej, a na to szur-szur cukier z cukiernicy. Wtedy zalewam wodą i szukam łyżeczki do zamieszania i dzwonię nią w dzwon kubka, zwołując wierne myśli na porannego papierosa, a potem dolewam mleka do pełna i dzwon zmienia tonację, żeby przywołać strzępki snów i sprawdzić, co leciało w nocy w głowie.

Żadna sekretarka, asystent prezesa, czy rada ministrów nie zrobi mi takiej kawy. No, może poza jedną osobą, która zawsze robi świetną kawę, a gdy miesza – wydobywa śliczne tony z kubka. Ale to kawa wieczorna – brzmi inaczej – jest mniej słodka, żeby łatwiej odkleić rozmowę od ust i bardziej czarna, bo północna.

Do kawy skręcam papierosa – są parą. Ona i on. Pojawiają się niemal jednocześnie. Może nie fizycznie, ale myśl – gdy myślę o niej – on już wdrapuje się na drugą półkulę mózgu i macha do mnie. I wiem, że zaraz podejdzie i spyta: „zapalisz ?”. I wtedy jest komplet. Siedzimy na narożniku, jak poranna trójca i wróżymy z pianki na brzegu kubka. Wyznaczamy linie horyzontu, znajdujemy foki, delfiny, koty przygarbione nad myszami, kropki które mogą być muszką, komarem, lub wściekłą osą. Kawa mówi „to prostokątne, to chyba karton mleka. Wlałeś mi resztę mleka ?”, a papieros dodaje, że to, czego prawie nie widać, to chyba gaz – dopisz do listy zapalniczkę, bo ta już raczej nie dotrwa do środy. Ja widzę klucz imbusowy, który złamię w pracy i parę butów z niebezpiecznie długimi sznurówkami, a na końcu jednej z nich jajko …

Zawsze rano myję głowę. Lubię mieć czystą głowę, a gdy myję włosy i układam przed lustrem, to myśli też robią się czyste i poukładane. I uszy myję wtedy, i oczy … żeby lepiej słyszeć i widzieć.

Tak. Odkąd potrafię o siebie zadbać, to lubię być sobą …

Gdy już poczuję się zadbany, ubieram się, wiążę sznurówki starannie i idę do sklepu po mleko, jajka i zapalniczkę … a potem do pracy – złamać klucz …

3:59

Jest bladoniebiesko. Ptaki śpiewają. Księżyc żółty i w pełni. Po drugiej stronie nieba słońce prawie otwiera swoje oko. Jeszcze chwila i zacznie świtać. No … przynajmniej w tej części świata, bo gdzie indziej już jest południe, albo północ, albo chociaż wczesny wieczór – gdy wskażę palcem inne miejsce na plastikowej kulce globusa z niebiesko-zielonym nadrukiem naklejki świata, to tam będzie inaczej. Ale są rzeczy niezmienne – księżyc zawsze kręci się wokół ziemi, która w parze z nim zawsze okrąża słońce, które zawsze świeci. I tylko ich pozycje względem siebie tworzą jasność, ciemność, pełnię, nów i inne lokalne złudzenia.

A my … też mamy niezmienne elementy naszego istnienia, chociaż ich koniunkcje sprawiają, że wygląda to na dzień, albo noc – pomimo tego, że i dzień i noc są częścią nas, a zmienną jest tylko czas.

Naprawiacz głowy.

Luzy skasowane – nic nie stuka – praca przebiega płynnie i bez zakłóceń. Naoliwione koła zazębiają się bez zgrzytów. Śruby dokręcone z odpowiednią siłą. Nasmarowane łożyska przenoszą naprężenia bez oporów. System działa bez zarzutu i chyba już niczym nie zaskoczy. Chyba … bo przecież życie zaskakuje dziwacznymi zadaniami do wykonania, więc stwierdzenie „napewno” byłoby bezczelnością i brawurą. W każdym razie przyjmuję tylko zlecenia, które jestem w stanie wykonać: przestawiam wajchy, mocuję materiał, wpinam narzędzia i robię. Ale nie miało być o mnie …

Ten ktoś w mózgu czterdziestoczteroletniej tokarki, który ustawia wszystko zgodnie z potrzebami. Dba o to, żeby system nie uległ przeciążeniu, ani nie zardzewiał – to czas … Ma wiele zalet. Jedną z nich jest niezwykły talent do otwierania i zamykania szufladek. Tych, które dawno nie były otwierane, bo zakleszczyły się na prowadnicach. Tych, których nie dało się otworzyć, bo zamknięte wściekłym kopniakiem – mają wygięte fronty i zahaczają o inne. Zamyka szuflady z niepotrzebnymi przydasiami, których szkoda wyrzucić, bo mają wartość sentymentalną, jak zepsuty zegarek po dziadku, klucze do wymienionych zamków nieaktualnych drzwi, albo obrączka ślubna zawinięta w pozew rozwodowy – takie szuflady zamyka, ale my wiemy, że są i co zawierają. Nic konstruktywnego – tylko wspomnienia. Z tego materiału już nic nie wyprodukuję. Ale … są też takie szuflady, w których można znaleźć elementy o fikuśnym, intrygującym kształcie – nowe, błyszczące i fascynujące. Obracam je w palcach i myślę „co ja z tym mogę zrobić – do czego to pasuje ?”. I nie wiem. I zamykam taką szufladkę. Ale on – ten czas – mój mechanik kochany, często zaskakuje kreatywnością i otwiera ją po miesiącu, czy roku, wyjmuje to błyszczące coś, obraca przed moimi oczami jak magik i ostentacyjnie – z namaszczeniem wkłada w miejsce mechanizmu, gdzie jest wolna przestrzeń, a wtedy wszystko zaczyna się łączyć, współpracować i nagle mechanizm działa zupełnie inaczej. Uzyskuje nowe możliwości i zamiast toczyć … rzeźbi … i jeszcze maluje. A przy tym śpiewa po hiszpańsku …

Uczę się.

Jeszcze niewiele wiem. I wiele nie umiem. Czasem też nie wiem, że umiem, choć zrobiłem, ale nie wiem, że było, bo nie wiedziałem co to jest i ominąłem. Czasem też próbowałem się nauczyć czegoś, a po drodze wpadały mi w ręce takie „przypadki”, że porzucałem cel i sprawdzałem, czy zbieg okoliczności można popełnić specjalnie i jeszcze ładniej.

Tak przebiega proces nauki. To nie matematyka, czy przyszywanie guzików. To nauka siebie, jakim jest się wewnątrz. Długa, mozolna i rzadko dająca efekty. No bo jeśli w środku nie ma nic ciekawego ? Jeśli to, co czuję, że mam i wypełnia mnie substancją, to tylko pragnienie posiadania tej substancji wewnątrz ? Jeśli oprócz ogromnej chęci jestem tak naprawdę pusty ? Ile razy zadawałem sobie te pytania … I co tam jest ? Gdybym to widział, to może bym wydobył obracając delikatnie tak, żeby wydostać przez malutką szczelinę między sercem, a rzeczywistością. Gdy wydobędę, to jakoś już będzie: nadam formę, obłupię z niepotrzebnych skorupek i ulepię w nasiono. I postawię na półce – niech rośnie i cieszy spełnieniem, a ja niech wiem, że mam wewnątrz coś wartościowego i nie jest to bezużyteczne. A tak … tylko ta dziura – pęknięcie do środka, które tylko droczy się z myślami i nie daje spać po nocach.

No to uczę się. Sam dla siebie. Uczę się czuć, co jest cholernie trudne, a potem robię niemożliwe – nadaję formę temu, co czuję. I uwierz mi – bardzo rzadko ten proces udaje się przeprowadzić bezboleśnie. Łatwiej jest zrobić pranie, a nawet pomalować dwa pokoje z kuchnią i łazienką, niż napisać, albo namalować, czy choćby sfotografować coś, co się tylko czuje. Wychowuję się jak dziecko: powoli i bez żalu za porażki.

Rodzicielstwo, jako choroba przenoszona z pokolenia na pokolenie.


Powinienem serdecznie przeprosić swoich rodziców …
Może kupię im butelkę koniaku, opał na zimę, albo będę sprzątał im dom do końca życia … mam nadzieję, że na to ostatnie się nie zgodzą, ale należy im się.
Podobno dzieci przejmują część charakteru po rodzicach… jeśli ja byłem chociaż w 10% taki jak Majka, to moi powinni przejść na emeryturę o 10 lat wcześniej. Podejrzewam, że ZUS i NFZ specjalnie zatajają szkodliwość posiadania dzieci, a 500+ to mydląca oczy i zamykająca usta rekompensata strat moralnych i uszczerbków na zdrowiu psychicznym i fizycznym, jak ataki serca i wścieklizny.
Mam nadzieję, że przed 2030 rokiem zostanie stworzony projekt ustawy, która przyzna rodzicom dzieci, które szczęśliwie ukończyły pełnoletność: świadczenia kombatanckie, bezpłatną opiekę psychiatryczną i dostęp do amerykańskich leków, a tym „w trakcie” pozostawi wolność wyboru, oraz pełną amnestię…

A tymczasem intensywnie uczę się kochać i ignorować jednocześnie. Podchwytuję delikatnie śmiech, patrzę jej oczami na nowe dzieła sztuki, które przynosi z dumą i szukam sensu w głupich żartach, a gdy się wścieka cała na świat – jak każda mała kobietka – odwieszam swoje emocje na sznurek i przypinam klamerkami do wyschnięcia, robiąc ściany namiotu, w którym może wszystko i jest bezpieczna. Skrzętnie sortuję sobie swoje dziecko we własnej głowie. Kocham za indywidualność, polot, dowcip i charakterek, a ignoruję chwilowe niesubordynacje i potknięcia młodziutkiego testera rzeczywistości i relacji. Słucham uważnie z uśmiechem, gdy opowiada co lubi, a gdy ze wściekłą pasją syczy i wymachuje z siebie rękami to, czego „nienawidzi” – okazuję troskę i głaszczę wzrokiem po mądrej, wściekłej główce i czekam, aż sama poradzi sobie z emocjami, albo robię kakao i włączam muzykę. To zależy od tego jak bardzo pozwoli się zaopiekować sobą. I nawet, gdy nie pozwala, to kocham ją coraz bardziej.

Najfajniejsze jest to, że kiedyś – za dziesięć lat – przeczyta to. Będzie wtedy dojrzałą kobietą i będziemy mieli sporo wspólnych tematów do przedyskutowania. Usiądziemy przy kawie, albo kieliszku wina – jak z dorosłym i będziemy rozmawiali o tym co w głowie, albo w sercu.

Wachta

Dzisiaj ja trzymam wachtę.

Jest 3.26 i wszędzie spokój … Czasem coś przejedzie – jakiś samochód przeważnie, chociaż przed chwilą zdarzył się rozkaszlany rowerzysta. Jesteśmy bezpieczni – widzę to wyraźnie z ogromnego okna mojej wieży na skraju miasta. Omiatam wzrokiem zachodnie przedpole i stwierdzam, że flanka jest bezpieczna, a wroga nie widać. Czuwamy tutaj nad ogólnym bezpieczeństwem naszej społeczności. Przynajmniej tej części, którą znam osobiście i w całości darzę ogromną sympatią. I przynajmniej nad bezpieczeństwem psychicznym, bo na fizyczne nie mam wpływu – po prostu dbajcie o siebie.

My – z naszej strony gwarantujemy różnorodność. Może opisaną jednorodnym stylem i podobnymi – subiektywnymi schematami układu nerwowego, ale może być różnie … Z założenia treść będzie posiadać walory lecznicze, których działania ja – jako producent jednak nie gwarantuję. A póki co, informuję, że czuwamy nad miastem, a jak pójdziemy spać, to wahtę przejmą gołębie.

Dobranoc.

Aurelia i Eugeniusz.

– Czy ja się panu podobam ?

Spytała Aurelia Eugeniusza, gdy zostali wreszcie sami, a cały zgiełk balu opuścił salę i przeniósł się do chłodnego ogrodu.

= Pani uroda jest olśniewająca. Aparycja urzeka wdziękiem. Miła i radosna ekspresja jest wręcz dziewczęca, bo świeża i spontaniczna. Pani ruchy, a właściwie gesty w poruszaniu się nie sprawiają wrażenia pozowanych. Wprowadza pani jasność do otoczenia w taki sposób, że niektórzy wyglądają na speszonych. To dar. I ich problem … bo pani prezentuje doskonałość …

– Jest pan bardzo łaskawy Eugeniuszu, lecz nie otrzymałam odpowiedzi na pytanie, a jedynie charakterystykę postaci – jak w książce. Ja wiem jak działam na mężczyzn i za co nie lubią mnie przyjaciółki. Interesuje mnie pana zdanie na mój temat. Nalegam … nikt nie słyszy …

Aurelia zrobiła delikatny gest dłonią wskazując pustą salę, po czym wykonała z gracją dwusekundową minę pod tytułem: „no dalej – jesteśmy sami”. Eugeniusz przewrócił oczami, cmoknął cichutko i odpowiedział miną: „naprawdę chcesz, żebym wyszedł z fraka ?”  Aurelia przytaknęła, ściągnęła usta i spojrzała wzrokiem inspicjentki, zawierającym oczekiwanie i pełną kontrolę sytuacji … Eugeniusz to lubił. Tą nonszalancję i minę panienki z dobrego domu, która zostawia na chwilę skromność na portrecie rodzinnym, a tutaj ubiera się w letnią sukienkę z dekoltem i loczki … i ten uśmiech, który chętnie by się zcałowało z twarzy, zostawiając uchylone ze zdziwienia usta.

= Nie jestem w stanie pozostać obojętny na twą obecność Aurelio. Nawet gdybym chciał. A nie chcę. Uwielbiam spędzać z tobą czas i nigdy się nie nudzę, ale … czy my się znamy ? Tak naprawdę … wiesz – czy my widzimy się takimi, jacy w rzeczywistości jesteśmy ?

Aurelia spoważniała, oczy straciły iskrę i patrzyły bardziej pytająco, niż pewnie. Eugeniusz kontynuował …

= My – ludzie jesteśmy tak różnorodni, że czasem ciężko nam to pojąć. Trudno nam zrozumieć nas samych – będąc w sobie – we własnej głowie. Mamy tam przecież wszystkie niezbędne informacje na temat: co, dlaczego, jak, z kim i w jakim celu … a wciąż jesteśmy rozpraszani informacjami zbędnymi: co inni na ten temat myślą, co bym zrobił, gdybym umiał inaczej, jak to było, jak było ostatnio … i inne takie. A to tylko z grubsza, bo przecież w dialogu dwojga ludzi, tak na prawdę są dwa monologi i dwie interpretacje. Wszystko filtrujemy przez własne okulary – nie wiemy co jest ważne w zdaniu rozmówcy: „ptaki zbudziły mnie rano świergotem”. Jeśli nie znamy wrażliwości emocjonalnej, indywidualnych zakochań w ranku, budzeniu się, ptakach, czy w świergocie – tylko z intonacji możemy dociekać pewnych faworytów w zdaniu. Podmiot i orzeczenie nie stanowią szablonu dla emocjonalnego przywiązania do pojęć reprezentowanych przez wyrazy. A przecież to zdanie jest banalne. Co jeszcze … mamy swój bagaż doświadczeń. To zestaw bardzo silnych skojarzeń, które pod wpływem słów wyświetlają nam obrazy w głowie. Dlatego w tym zdaniu widzę świt za oknem mojego domu, słyszę głos zmarłej żony i czuję zapach grzanek z jajkiem i gałką muszkatołową. Bo tak wyglądał nasz ostatni, wspólny poranek. Ktoś inny widziałby sufit sypialni, wymagający sporo pracy i czuł zapach perfum kobiety, obok której się budzi – zapach niezapominalny. Czy potrafimy obiektywnie usłyszeć to samo zdanie ? Czy znamy jego dokładne znaczenie w ustach, które je wypowiedziały ? I – w końcu odpowiem na pani pytanie: ile takich zdań – banalnych i podstawowych trzeba usłyszeć i zinterpretować, żeby stwierdzić, czy pani mi się podoba ? Opisałem pani zewnętrze, ale każdy dom poza fasadą ma labirynt pokoi, a każdy pokój posiada indywidualny klimat. Wszystko jest względne …

Aurelia zaplątała się w te słowa i poczuła potrzebę uproszczenia. Nie wytrzymała odległości, na jaką Eugeniusz wyprowadził wątki z ważnego dla niej zapytania.

– Czyli będziemy poznawać się w nieskończoność, nigdy nie znając się do końca i umrzemy w samotności ?

= Niekoniecznie … jest szansa. Możemy uznać, że na tym etapie znamy się wystarczająco dobrze, żeby chcieć więcej siebie. I zaufać sobie, że żadne z nas nie zechce przerwać tego procesu. Tutaj ważne jest uczucie. Takie autentyczne – ono działa jak siła elektromagnetyczna, scalająca dwa umysły. Jeśli stwierdzimy, że pomiędzy nami coś tak dziwnego istnieje, to mamy początek. Dalej wszystko zależy od tego, co jest w nas: we mnie – dla pani i w pani – dla mnie. Na przykład ja mogę nie lubić tego, za co nie lubią pani przyjaciółki. Pani może nie lubić tego, jak gmatwam odpowiedzi na proste pytania. Jeśli zaakceptujemy się wzajemnie takimi, jacy jesteśmy, to damy sobie szansę na zmiany, albo przyzwyczajenie się do swoich ułomności i smaczków osobowości. Kiedyś jakiś stary Chińczyk powiedział, że mężczyznę poznasz, gdy spędzisz z nim noc … kilka lat później przeczytałem gdzieś w Europie, że kobietę poznasz o poranku. I wiesz … kochana Aurelio … oba stwierdzenia są prawdziwe. Tylko tych nocy i poranków niekiedy trzeba sporo … Czeka nas mnóstwo prób i błędów w nadawaniu i odbiorze informacji. Mamy sporo poranków z ptakami i bez, oraz tyle samo wieczorów przegadanych po prostu i bez celu innego, niż przegadanie wieczoru. Mamy tyle czasu ile postanowimy sobie dać. Ja nie mam lepszego pomysłu na życie …

Aurelia westchnęła. Ramiona jej opadły nieznacznie i po chwili odzyskała jakby cień uśmiechu. Była troszkę blada i wyglądała na zmęczoną. Eugeniusz siedział spokojnie, uśmiechając się do niej ciepło i wyglądał na takiego, któremu nigdzie się nie śpieszy. Chociaż w środku pisał inne zdanie …

– Opowiadasz o tym wnętrzu i o spojrzeniu, o tym że mówimy i słuchamy, interpretujemy, a potem rozumiemy, albo nie … ten cały bełkot – wybacz – jestem nim rozkojarzona … Zrozumiałam tylko jedno słowo …

Eugeniusz zmartwił się chwilkę, ale zaraz potem spytał z nadzieją: jakie ?

– To głupio zabrzmi, ale „kochana” …

= Doskonale mnie rozumiesz Aurelio.

🙂

Księżyc i inne stworzenia.

Kiedyś, gdzieś usłyszałem stwierdzenie, że Księżyc wygląda jakby ciężko przeszedł ospę …

Ostatnio fotografowałem tego nocnego wariata, próbując uchwycić go tak, żeby te wszystkie kratery były ślicznie i wyraźnie widoczne. Prawie się udało … może jeszcze wymienię to zdjęcie na lepsze, ale póki co przyszła mi do głowy pewna myśl …

No bo tak: my – ludzie, zakleszczeni w swojej egocentryczności od zawsze, co zresztą jest oczywistym efektem zaawansowanej, chociaż niekoniecznie wysublimowanej świadomości istnienia, która z kolei bywa cudnym darem równie często jak klątwą, albo przynajmniej zwodniczym elementem przesuwającym punkt widzenia w kierunku obserwatora … no więc my lubujemy się w stwierdzeniach typu „mam kota”, „dostałem grypę”, „mamy swoją miłość”, albo moje ostatnio ulubione „Ziemia ma Księżyc”…

Biorąc pod uwagę wszelkie oddziaływania pomiędzy ciałami niebieskimi, to to wcale nie jest takie oczywiste. Gdyby Ziemia nie miała Księżyca, to jej ruch wirowy zostałby zaburzony, pływy przestałyby być zauważalne, a według niektórych naukowców życie na niej w wyniku powyższych w ogóle by nie powstało. A gdyby nie było Ziemi, to Księżyc nie byłby księżycem, tylko jakąś osobną, niezwykle samotną planetką, krążącą bez celu wokół Słońca. Pewnie nie miałby tylu fanów – nikt nie wgapiałby się w niego, na pewno nie fotografował, ani nie pisał o nim w środku nocy.

Gdybym zamówił sushi … i miałbym niebywałego pecha trafić na partię nieprzebadaną, a nawet gorzej – zamieszkaną przez obcy gatunek nieoczekiwanych istot. I gdybym po spożyciu owego stwierdził niepożądane życie wewnętrzne. Gdyby to życie zamieszkało mnie jak ludzie Ziemię. A ja – ich planeta od wielu pokoleń – żywiciel i bezpieczne schronienie, poszedłbym pewnego poniedziałkowego poranka do doktora i powiedział „panie doktorze. Mam robaki …”, to dlaczego doktor nie pogratulowałby mi bogatego wnętrza i nie stwierdził, że współczuje uciążliwości, zaś z drugiej strony, to powód do dumy, bo robaki mają mnie: rosłego, zdrowego mężczyznę, który nie boi się niczego i wyprowadza je na spacer, wozi samochodem, bierze na zakupy z przyjaciółką i robi mnóstwo innych rzeczy, o których normalne robaki mogą tylko pomarzyć …

Tak więc przez Księżyc i robaki dotarłem do kota i miłości …

No bo czy kota można posiadać ? Albo czy można mieć dziewczynę ? Podobnie z dzieckiem – to stwierdzenie nie ma sensu, gdy się spojrzy na wektory współzależności … jak dziecko zmienia nam życie, a my jemu prawie wcale … i tak śpi, kiedy chce, je gdy zawoła, bawi się, kiedy nie je i nie śpi – to my się musimy dostosować z własnym rytmem i lawirować tak, żeby dziecko było szczęśliwe. I w pewnym momencie tego już nie zauważamy – rytmy się zgrały, czujemy i rozpoznajemy potrzeby bez angażowania intelektu i jesteśmy z tym szczęśliwi i spełnieni … jak w miłości … pełna symbioza.

Bycie z kimś nie jest łatwe. Nie na początku … ta inicjacja – etap poznawania nie jest przyjemna. Okazuje się bardzo nagle i wiele rzeczy, które nie stanowią napędu. Napęd jest tam, gdzie kwestia nie podlega dyskusji – w uczuciach – sile wyższej. Nie rozpatrujemy, nie rozważamy i nie dywagujemy – czujemy i tak pozostaje, a reszta jest kwestią czasu. Przegryzamy się przez pewne stany emocjonalne, pozostając pod wpływem innego – wyższego, który jest stanem stałym. Tamte mijają, a ten pozostaje. I nagle po dwóch latach wszystko staje się jasne: uczucie i człowiek nie należą do nas – to my należymy do nich, a wzajemność jest ewentualną możliwością spędzania czasu razem i czucia się najważniejszym i chcianym … jeżeli mamy wystarczająco dużo szczęścia …

Tak więc … słowa są tanie. Nie zawsze znaczą tyle ile zawierają w swoim znaczeniu, a zakres ogólnie pojętego posiadania, słownie deklarowany – zupełnie różni się od rzeczywistej zależności. Nie mamy dziecka – mamy się wzajemnie. Ziemia i Księżyc wspólnie krążą wokół Słońca – po tej samej orbicie. Miłość współuzależnia i łączy obustronnie, więc mamy siebie nawzajem. A kot … ? Kot chodzi własnymi drogami. Może przyjdzie, może nie … kto zna kota, ten wie.

Ostatnie pożegnanie

Wszystko zaczynało się na malutkiej stacyjce, zarezerwowanej wyłącznie dla podmiejskich pociągów osobowych. Tutaj wysiadano ze śmierdzących potem, rdzą, brudem i smarem przedziałów wprost między klomby pachnące bratkami i zadbane trawniczki. Zamiecionym peronem, po nierównej kostce przechodziło się za jaskrawo odmalowany budynek z wkomponowanym urzędem pocztowym i kasą biletową, żeby ścieżką, ignorującą wyższość gminnej drogi asfaltowej wejść w las.

Las śpiewał ptakami i kipiał w twarz wiosenną zielenią, ale nie był głęboki, jak w bajce o kapturku, bo okruszki ścieżki prowadziły wprost na polanę cmentarza, krzaczastą od nagrobków, a każdy krzak miał swoje imię i nazwisko i datę posadzenia. Na tej polanie zbierał świeże kwiaty i nie zwalniając kroku układał je w bukiet, siejąc łodygi i liście za sobą. Dalej był trakt. Jak średniowieczny – udeptany w nieśmiałej trawie i wyżłobiony kołami karawanu, a on szedł środkiem. Tam, gdzie zwykle żałobnicy, ale z uśmiechem i podśpiewując.

Ona czekała w ogrodzie. Zawsze. Za leszczyną, która zasłaniała pierwszy pocałunek przed wnikliwym wzrokiem okiennic, a on, zanim pocałował zawsze wzdychał „nareszcie…”. A potem trwali tak chwilę, wymieniając ciepło ust za bicie serc. A gdy już uwolnili usta mówili „cześć” i rozmawiali o kwiatach: że gerbery, że kalie, to trochę nie w temacie, ale anturium ładne i te kleksy bratków przy rękojeści takie śliczne …

Tym razem było inaczej. Pociąg wypluł człowieka, a on ciężko zdeptał zadbaną trawę, tępo patrząc w logo poczty polskiej. Wszedł za załom budynku, gdzie ścieżka kleiła się do butów porannym deszczem. W niefortunną wiązankę wplótł szarfę ostatniego pożegnania i poszedł dalej, bez … cyrulika prowadzony koleiną karawanu. Tym razem tylko westchnął, a pocałunek był krótki i zimny.

„Czy ja umieram ?” Spytała przekornie z ironicznym uśmiechem wskazując wstęgę, ale uśmiech bladł szybko, ściągając usta… „Czy Ty umierasz … ?” Spytała bardziej nagle i śmiertelnie poważnie – jak napis.

To popołudnie spędzili niemal milcząc. Tylko byli. On trochę opowiedział o nowym projekcie i o aparacie, o który ona już była zazdrosna. Jak o kobietę, która miała spędzić z nim następny rok … Pocałowali się na zapas – długo i zachłannie. Chwilę potrzymali za rękę, zapamiętując kolor oczu, po czym palce wyśliznęły się z dłoni, a postać zniknęła z oczu.

I jak to zwykle bywa, gdy z dwojga ludzi jedno frunie za marzeniami, a drugie zostaje: on miał głowę pełną myśli o całym świecie, a jej całym światem były myśli o nim. Zamykała się wieczorami i upajała jego obecnością zaocznie. Myślała o tym, co on teraz robi, czy mu ciepło, czy śpi spokojnie, czy sam, czy wróci … o tym rzadziej, bo gniotło gardło niepewnością. A może wróci zmieniony tak, że się już nie da nic, albo … zobaczymy …

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij